30 cze 2016

Szczerość - dar utracony? Legenda?

 Witam, w czwartym już wpisie. Tematem który chciałbym dziś poruszyć jest obłuda. W wpisie tym chciałbym także zapytać się Was, głównie osób (nieco) starszych, czy za czasów PRLu ludzie naprawdę byli tacy zżyci? Czy może wciąż nie znosili się, ale trzymali się razem, gdyż tak było łatwiej?
 Co rusz męczy mnie ludzka obłuda, mimo, iż całkiem nieźle potrafię obserwować zachowania ludzi i je analizować, w moim odczuciu, to wciąż mam problem z dostosowaniem się do sytuacji gdy jestem w nią zamieszany, gdy "jestem aktorem na scenie" zamiast "widzem mającym wpływ na improwizację aktorów".
 W "środowiskach z przymusu" bardzo często człowiek spotyka się z oschłością innych ludzi. O tyle o ile gdy człowiek się już przyzwyczai, lub przestanie zwracać uwagę, jest to do przeżycia. Natomiast gdy spotka się grupę pod tytułem wszyscy bądźmy kumplami, która po organizacji jakiegoś wydarzenia, które oczywiście nie wypaliło, marudzi ehhh... Z poprzednią grupą to dopiero byliśmy zżyci, no to co z tymi, połowa sobie poszła bo im się nie chciało Ja osobiście mam odruch w stylu a może by się zaprzyjaźnić, skoro tak bardzo chcą", jak coś takiego się kończy? Gdy kończy się wydarzenie cześć ludzi zbiera się do domu, część zbiera się w grupy na "after party", pada hasło "chodźcie ludzie" skierowane wydawałoby się do wszystkich, po czym gdy człowiek pyta się czy aby na pewno można się przyłączyć dostaje odpowiedź w stylu "ja to w sumie nie wiem, jak dla mnie możecie zostać, ale spytaj się "organizatora"" (wodza grupy), to samo pytanie pada w kierunku kilku innych osób, sens odpowiedzi de fatco ten sam. Oczywiście czuć, może nie tyle co niechęć, co raczej tumiwisizm. Tu pada moje pytanie, czy kiedyś również było tak, że ludzie pomimo deklaracji przyjazności i otwartości na nowe kontakty, ludzie tak naprawdę mają gdzieś innych ludzi, zamykają się w swoich hermetycznych enklawach, i trzymają się z nimi dla poczucia trzymania? Czy kiedyś również zakłamanie i troszczenie się tylko o siebie była AŻ TAK powszechne?
 Osobiście nie rozumiem takiego podejścia, czy poczucie bycia częścią grupy jest takie silne i wspaniałe? Czy znów po prostu przejawia się ludzki strach przed nieznanym? Od kiedy Trafiłem do gimnazjum nie czułem przemożnej potrzeby bycia w grupie, gdyż wiedziałem, że zwłaszcza grupa ma swoich członków za nic, że w razie potrzeby sprzedaliby siebie nawzajem, gdyby mieli z tego powodu wymierne, choć puste korzyści? Nie rozumiem również fenomenu miliarda znajomych na facebooku, mnie osobiście nadmiar ludzi w znajomych na fb denerwuje, trudniej kontaktować się ze znajomymi... Trzeba uważać na wszystko, każdą udostępnioną treść, a te wszystkie wyrzeczenia, utrudnienia w imię... W imię czego? Chwalenia się masą znajomych? Poczucie ważności, gdy ktoś wchodzi na profil i widzi kilkuset ludzi, nibyznajomych, czy czuje że ma do czynienia z kimś ważnym?
 Człowiek oczywiście potrzebuje poczucia, iż ktoś się o niego troszczy, dba, martwi się. Chce mieć poczucie, iż ktoś zawsze mu pomoże, niezależnie od sytuacji. Lecz spójrzmy prawdzie w oczy, czy przypadkowy przechodzień udzieliłby nam wsparcia? Otoczyłby nas troską i opieką? Czy pomógłby z niemal wszystkim? Może i tacy ludzie poruszają się ulicami, lecz wątpliwe jest aby statystyczny przechodzień tak postąpił. W wielu instytucjach (i nie tylko z resztą) apeluje się o potencjalną pomoc osobom znalezionym gdzieś na ławce, pod jakimś murem lub w alejce. Mówi się aby sprawdzić czy z takimi ludźmi wszystko w porządku, nawet jeśli czuć od nich znaczną ilość alkoholu, gdyż osoba pod wpływem też może być potencjalnym zawałowcem. Wydaje się ogromne pieniądze aby walczyć ze znieczulicą, lecz czy przynosi to jakieś efekty? Czy pod względem nastawienia ludzi obecne czasy różnią się czymkolwiek? Zostawiam Was jak i siebie z tym tematem, w nadziei na jakieś przemyślenia. Do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz